TanGoGo
Pod starannym makijażem skrywała ukłucia od wstrzykiwanego botoksu, smutek z powodu dwóch rozwodów i gorycz trzech aborcji. Z tyłu wyglądała co najwyżej na 35 lat. Z przodu na 40 - przy odpowiednim świetle. Miała w sobie coś z pokolenia osób, które przeżyły I wojnę. Tak jak oni nie pamiętała dokładnie daty urodzenia. Podobnie było z imieniem i nazwiskiem. Dla Włocha Alvaro była Marią Magdaleną, dla Henryka spod piątki - Szaloną Mariolką, z kolei Johna z Kanady uwiodła jako Basia. Przez życie szła tanecznym krokiem. Piruety opanowała do perfekcji i to ona lepiej obracała partnerów. Była zagadką. Niezwykłą do odgadnięcia kombinacją charyzmy z uległością. Intrygowała, a kłamstwem była przesiąknięta po szpik. Wyćwiczone gesty, udawane orgazmy. Tylko jej spojrzenie zdradzało coś, czego ukryć nie umiała. Tak, to był ten magnes przyciągający wzrok przypadkowych przechodniów, natrętnych kochanków i pseudo macho. Podobne były do wzburzonego morza u wybrzeży Karaibów. Głęboko osadzone, o kolorze szafiru zmąconego głębinowymi prądami, z turkusowymi refleksami. Jednym powłóczystym spojrzeniem potrafiła doprowadzić do szaleństwa. Była skorpionem i nigdy nikomu nie dała poznać się w całości. Nie inaczej było lipcowego wieczoru, gdy po ataku migreny i kilku tabletkach Etopiryny włożyła czarną obcisłą sukienkę przed kolano, cienkie pończochy z zygzakiem z tyłu łydki i 10-centymetrowe szpilki o kolorze dojrzałej śliwki. Poprawiła cieniami permanentny makijaż i zaczesała do tyłu kręcone na wałki włosy. Spod rudej farby wyłaniał się siwy odrost. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Oczko i dziubek. Z kocią zwinnością pokonywała trasę na Krakowskie Przedmieście. Obcasy stukały miarowy rytm. Oglądali się za nią taksówkarze, „u la la” - gwizdali ochroniarze klubów, zazdrosne spojrzenia rzucały samotne studentki. Ściemniało się. W oddali było słychać muzykę. Nagłe zmiany tempa grane na akordeon i pianino. Parkiet na Skwerze Hoovera był pełny. Wkoło mnóstwo gapiów. Pili ukryty w papierowych reklamówkach alkohol i patrzyli na tańczących milongę. Helena niepostrzeżenie zmieszała się z parami. Wolny, wolny, szybki, szybki. Wolny, wolny, szybki. szybki. Dwa długie kroki do przodu i dwa krótkie w bok. Podniosła ręce na wysokość ramion, zgięła w łokciach, a głowę przechyliła w prawą stronę. Zmrużyła powieki. Dryfowała na fali muzyki, dopóki nie obiła się o uliczną latarnię. Mocno chwyciła ją obiema dłońmi. Podciągnęła się na wysokość 30 cm ponad chodnik i zgrabną nogę owinęła słupek. Go, go Helena! Go, go Mariola! Go, go Basia! Krzyczały głosy. Kompulsywnie wyginała ciało. Wspięła się jeszcze wyżej. Zawieszona w powietrzu, rysowała szpilkami akrobatyczne esy floresy. Jej sukienka podwinęła się, odsłaniając koronkowy pas pończoch. Wtedy zeskoczyła. Zmieszana sytuacją wtopiła się w tłum weekendowych spacerowiczów. Libertango. Znowu zamknęła oczy. Naprężyła sylwetkę. Wolny, wolny, szybki, szybki. Wolny, wolny, szybki, szybki. Tym krokiem dochodziła do wniosków. Tylko czasem namiętności fale wyrzucały ją na brzeg chodnika. Została sama. Nie było już muzyków, nie było par z kursu tańca, nie było polskich emigrantów, ani inteligentów z Francji. Słodycz perfum zastąpił odór wymiocin.